Robin Hood: Początek (2018) – Szajs Tygodnia

Ten film powinien się nazywać O Robinie, który chciał zostać Batmanem, a skończył jako Karate Kid. W tekście, jak to w Szajsie zazwyczaj bywa, roi się od spojlerów. Uprzedzam uczciwie, bo może ktoś ma złudzenia, że cokolwiek może mu ten film bardziej popsuć niż on sam.

Na początku pragnę zaznaczyć, że nie boję się nowoczesnego podejścia do klasycznych historii. Król Artur – legenda miecza mi się całkiem podobał. Dziewczyna w czerwonej pelerynie już mniej, ale to możecie sobie przeczytać sami. Patrząc na zwiastuny Robina naprawdę nie nastawiałam się na wiele, ot, popcorniak. Ale to, co dostałam, wzbudziło we mnie dziki zachwyt z zupełnie niewłaściwych powodów.

Pierwsze wrażenie

Proszę państwa, od drugiej minuty DOKŁADNIE można się przekonać, jakiej jakości będzie ten film, bo oto w stajni pojawia się Marion – w tej wersji robi za koniokradkę. Zasłonięta twarz,, kaptur… i dekolt po pępek. Ze skromną siateczką ze sznureczków, która sprawia, że przez chwilę mamy nadzieję, że właśnie ukradła dwie gotowane szyneczki. Niestety.

Tak więc Pani Bimbały zostaje nakryta przez właściciela konia, który z miejsca zakochuje się w jej wspaniałej duszy i nieskalanym charakterze (widocznie w jego Biblii było „po cyckach ich poznacie”). Para postanawia wspólnie kontynuować akcje dobroczynne, obściskując się gdzie popadnie. Ale cóż to? Przybieża goniec i wręcza Robinowi wezwanie do wojska! Nie ma całowania, nie ma macanek, jedziemy w ciepłe kraje.

Robin przez 90% filmu ma wyraz twarzy, który ja nazywam nadepnąłem-wczoraj-na-lego

A tam oglądamy coś kręcone na modłę kiepskich filmów o komandosach w Afganistanie. Tylko zamiast karabinów mają kusze i łuki. Poza tym wszystko, włącznie ze słownictwem, brzmi jak opowieść o dzielnej kompanii braci. Słuchajcie, oni nawet proszą o wsparcie z powietrza i osłonę moździerzową. Sama nie mogłam w to uwierzyć. Ale to prawda.

I dokładnie w momencie, kiedy jeden z żołnierzy na głos odliczał ilość strzałów oddanych z HYPERkuszy wroga, by wyliczyć MOMENT PRZEŁADOWANIA, który da Robinowi szansę na zastrzelenie gościa w bunkrze… moja dusza porzuciła wszelką nadzieję, że to będzie cokolwiek wartościowego. Ale za to łeb podniosła uśpiona złośliwość i zaczęła węszyć z rozkoszą.

Od zera do… pomocnika bohatera

Robin jest miłym chłopakiem, podpada swojemu szefowi i zyskuje tym samym uznanie w oczach Dużego Johna, który w tej wersji jest wściekłym Arabo-Murzynem, mieszkańcem ichniej wersji Afganistanu. Tambylcem w sensie. Poszło o to, że szef chciał zabić synka Johna, Robin powiedział „nie-nie” i potem wszyscy zaczęli się naparzać po mordach.

Robin wraca do kraju. Trzy miesiące, na takim stateczku z żaglami, góra 50 metrów długości. I wiecie, nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie to, że na tym samym statku UKRYWAŁ się John. Przez trzy miesiące. Prawie dwumetrowy, czarnoskóry typ, ze uciętą świeżo dłonią. Chyba jadł korniki, bo mówili, że chował się w zęzie (to takie miejsce między dolnym pokładem a dnem statku). Boję się pytać, co pił.

Wtapiamy się w tłum

Robin wraca do Nottingham i odkrywa, że domu za bardzo nie ma, pieniędzy też, a panna sobie znalazła jakiegoś fagasa, który bardzo się starał nie być pięćdziesiątą pierwszą twarzą Graya, ale i tak z niego to wypływa. Ale hej, jest wielki Murzyn, który ma wyraźnie socjalistyczne zapędy i wygłasza przepiękną przemowę odnośnie kapitalistycznych świń (czy jakoś tak). I człowiek nawet nie zdąży się zdziwić, że nikt nie zwraca uwagi na osobę o drastycznie odmiennym kolorze skóry na ulicy, bo oto szeryf z Nottingham robi Brexit-Trump kombo w swojej przemowie.

Nagle się też okazuje, że Czarny John ma Plan, który można streścić tak: ej, młody, będziesz robił za Batmana. Za dnia dyndas i bałamut, w nocy złodziej. Na początek idź i obraź tę swoją pannę, zaraz wszyscy będą wiedzieli, żeś łotr.

Karate Kid spotyka marines

Kolejne sceny to klasyczne kino typu „egzotyczny mistrz uczy głupiego białasa”. Panowie biegają w śnieżnobiałych, obcisłych bluzach po posiadłości Robina. Młody panicz uczy się trudnej sztuki przeładowywania strzał, komandoskiego skradania się i strzelania do terrorystów, a nie zakładników. Dodatkowo mamy zestaw wymyślnych tortur zwanych ćwiczeniami, które mają sens tylko w umysłach egzotycznych mistrzów. Ale robione są czasami półnago, bo przecież nic tak nie poprawia sprawności fizycznej jak wystawianie kaloryferka na słońce.

Kapucka i namordnik. V jak Vidzieliście, umiem szczelać!

W międzyczasie szeryf z Nottingham uparcie zbiera fundusze na budowę Gwiazdy Śmierci (a nie, to nie ten film). Robin za dnia wrzuca mu na tackę, w nocy zaś kradnie z powrotem. Przy czym jak przebywa w lokalach to ma maskę na mordzie, a zdejmuje ją zaraz przy wyjściu na dwór. Zaczynam coraz bardziej podejrzewać, że promienie słoneczne mają tam jakieś magiczne właściwości – wzmacnianie, ukrywanie, pewnie też kawę parzą.

W międzyczasie gdzieś tam przemyka informacja, że w Nottingham jest kopalnia węgla. Padają ze dwa słowa na ten temat, ale ja Wam już teraz powiem, bo w przeciwnym wypadku będziecie tak samo zaskoczeni, jak ja. I hutę mają, taką z wielkimi piecami z roztopionym żelazem, ale o tym później. Na razie trwa proces robienia z szeryfa totalnej świni i gwałtowne tłumaczenie widzowi, że chłopak Marion to też jest świnią, dla odmiany szowinistyczną męską.

Ale o co chodzi z tym światem?

Zostawiamy Robina na chwilę, bo oglądanie po raz piętnasty, jak udaje szubrawca i twardego kapitalistę przed szeryfem, jest dość nudne. Będzie robił to przez czas jakiś, na zmianę ze wzdychaniem do Marion i kradziejstwem, mamy więc czas przyjrzeć się samemu otoczeniu. Oglądanie Krennica, jak wpada w doniosły homo-nastrój, kiedy rozmawia z Robinem, jest co najmniej niepokojące.

Przede wszystkim film na początku nie daje nam ani grama informacji o różnorodności etnicznej miasta – przez 45 minut praktycznie jedyną ciemnoskórą osobą jest John. Ale jak tylko Robin zaczyna się robić popularny wśród biedoty, nagle okazuje się, że w mieście co druga osoba jest odmiennego koloru. Specjalnie patrzyłam – białe mordy wszędzie, na ulicach, na placykach. Potem nagle kolorowo. Nie mam nic przeciw kolorom per se, ale czemu dopiero teraz? Nie mogli się zdecydować czy co?

Pięćdziesiąt twarzy Rozczarowania

Druga sprawa – stroje. Z jednej strony wszyscy na średniowiecznie i nagle hyc – kurteczka w pipetkę, skórzane wdzianka, garnitury. Naprawdę nie miałabym nic przeciw takiemu miksowi, gdyby od początku było to prowadzone z jakimś zamysłem – jak choćby w Equilibrium (swoją drogą, rycerze szeryfa przypominają ubogie dziecko pałowników z Irlandii Północnej i filmu Piąty Element). Kupiłabym Robina jako dziwną dystopię, kupiłabym nawet jako nowoczesną łatkę na starą historię. Ale ten film po prostu się nie stara. Nie ma żadnej myśli przewodniej, nie ma charakteru. Nie ma sensu nawet.

Nadajemy audycję z ptasiego kraju

Mniej więcej od połowy film to typowe stroszenie piórek i zawoalowane gierki, kto ma większego ptaszka, między Robinem a Willem (tym nowym chłopem Marion). Nadal mnie fascynuje, jak w ciągu jednego dialogu można zrobić z bohaterki totalną kretynkę, nawet nie pokazując jej na ekranie (bo najwyraźniej zgubiła mózg, kiedy zamieniła takiego fajnego Robinka na brzydkiego Willa). I puchar przechodni, bo panowie niby to uznają, że Marion ma własną wolę, ale w sumie to chcieliby załatwić to między sobą i zwycięzca mógłby ją zarzucić sobie na ramię i odmaszerować.

W ramach penisiarskiej ambicji Robin postanawia okraść główny skarbiec miasta, co okazuje się spektakularna klapą, ale wieśniacy chyba uznali, że płonące ulice wystarczą im do szczęścia. Przy okazji dowiadujemy się, że pieniędzy liczą łysi eunuchowie z jednej matki rodzeni, a strażnicy mają HYPERkusze, tylko przenośne, z bełtami rozwalającymi kamienne kolumny tak, że Matrix się chowa. I mają celność stormtrooperów (co jest całkiem zrozumiałe, jeśli pomyślimy, komu służą).

Gdzie moja Gwiazda Śmierci

Parówkowy festyn trwa w najlepsze, bo teraz wszyscy panowie zdają się angażować jedynie w konwersacje, które polegają na przypominaniu sobie nawzajem, kto ma większego. Szeryf z biskupem, Robin z Willem, Guy Gisbourn z Robinem, Robin z kimkolwiek się nawinie i tak dalej.

Co tam panie w polityce?

Okazuje się, że najlepiej poinformowaną istotą na ziemi jest John. I cierpliwie nam wyjaśni, co się będzie teraz działo w polityce i na świecie, bo jeden nieudany napad na skarbiec magicznie sprawia, że przyjeżdża kardynał z Rzymu. O nim za chwilę, bo trochę czasu mu zajmie dobiegnięcie lektyką do Anglii w towarzystwie pełnozbrojnych rycerzy, zasuwających truchcikiem obok. Jakieś trzy minuty. W międzyczasie jest bal, który udaje Igrzyska Śmierci i bardzo chciałby być Łowcą androidów, ale jest tylko filmowym Wiedźminem. Na VHS.

Marion robi szpiego-włam do komnat szeryfa, w nadziei znalezienia kompromitujących go dokumentów, dziwne, że nie ma tresowanej wiewiórki, która błyskawicznie kopiuje listy. Albo tego chochlika z Pratchetta, który malował farbką zdjęcia -musi niestety staromodnie podpierniczyć dokumenty i zwiać do domu. Dziwne również jest to, że szeryf nie ma tresowanych pająków do zabezpieczania biurka. Ma tam niezły bajzel, mówię wam.

Tymczasem przybywa kardynał i szeryf w ramach stroszenia piórek postanawia spalić kopalnię, by pokazać, kto tu rządzi. Bo to ma największy sens w tej sytuacji. Najpierw jednak całkiem przypadkiem wyjaśnią Robinowi, że tak naprawdę to oni finansują Arabów, by przedłużyć wyprawy krzyżowe. Szeryf trochę się pluje z wściekłości, a Robin czuje potrzebę założenia kapturka i pobieżenia w noc, co też szybciutko czyni.

Za to Marion, po buchnięciu papierów, przekonuje się, że jej chłopak to nie tylko szowinista, ale i przemocowiec z obsesją kariery politycznej. Panna Bimbaly dramatycznie wybiega z chałupy, by pięknie się nadziać na specjalne komando szeryfa, które – jakże oryginalnie – obiecuje jej gwałt i wsadza do skrzynki, na wóz i hajda. Robin wkracza do akcji i…

i wybucha…

I niech mi ktoś wytłumaczy

To co się dzieje potem, jest tak kompletnie bez sensu, że na zmianę nuciliśmy melodię z ostatniego Mad Maxa i starego Ben Hura. Takie wybuchowe wyścigi rydwanów. Przez hutę. Z sypiącymi jak od szlifierki iskrami lecącymi z sufitu. Po dachach. Z dziurami na półtora konia. Po schodach. Na koniach. Między wybuchami metanu z kopalni. Po pomostach nad ulicami. Po linach. RANYBOSKIE.

Kiedy myślałam, że nic głupszego nie będzie, to strażnicy wyciągnęli… KUSZE Z BOMBAMI. Takie bazooki. Tylko kusze. Z lontem. Moje wycie z radości było słychać chyba pod Wiedniem.

Jedyną fajną rzeczą było to, że Marion od razu poznała po głosie, że ten Hood to jej Robinek. Chłopak się trochę stropił, bo taki był dumny ze szmatki na pysku…

Wielki finał

Mamy trochę przemów Robina do wieśniaków, trochę uśmiechniętych dzieci i radosnych czarnoskórych z tła (tak jakby twórcy nagle sobie przypomnieli, że trzeba tę różnorodność pokazać i w postprodukcji wrzucili parę zbliżeń etnicznych twarzy nakręconych później). Czas na wielki napad!

Z jakiegoś powodu pieniądze ze skarbca, zanim pojadą do Arabii wspierać Arabów, najpierw muszą być poświęcone w katedrze i przyznam, że przestałam słuchać reszty dialogów, bo nawet ja nie dałam rady. Zadowoliłam się powstrzymywaniem mdłości na widok Marion, której dekolt powiększał się z każdym maślanym uśmiechem w stronę Robina.

Wieśniacy, wtajemniczeni w plan porwania kasy, zajmują się produkcją Kapturów Sprzeciwu (coś jakby maski w V jak Vendetta), kopaniem tunelu pod ulicą, którą będzie przejeżdżał wóz ze złotem (Włoska robota) i organizacją buntu, który odwróci uwagę szeryfa od wozu ze złotem (praktycznie każdy film o tym, że Ludzie Mają Dość, ale najbardziej w bezsensie było to podobne do Ja, Robot).

Wielkie strzelanie z HYPERkusz, Robin jest ranny, są wybuchy i wyznania miłości. Oraz ostateczny dowód na to, że Will to brzydki pan, bo ma focha o to, że Robin odbił mu pannę i jak tak, to niech sobie ją weźmie, on zostanie nowym szeryfem, bo tamtego dopadło Kadzidło Zagłady. I sobie będzie rządził, o.

Straż szeryfa strzela gorzej niż stormtrooperzy, a kurteczki w pepitę powstrzymają nawet bełt z HYPERkuszy, następują napisy końcowe stylizowane na komiks, a ja nie mogę już ze śmiechu. Boli.

Podsumowanie

Gdyby scenarzysta był kucharzem, to na obiad dostalibyśmy ziemniaki z czekoladą, zielonym pieprzem i syropem klonowym. Wszystko było tam złe: dialogi, kostiumy, muzyka, nawet sceny walki były nijakie. Równie dobrze można by je wrzucić do każdego innego filmu z okładaniem się po mordach na ulicach. Wiecie, z czym mi się kojarzy? Z nastolatką, która jest głęboko przekonana, że jest wyjątkową gotką, a tak naprawdę kupiła wszystkie ciuchy i dodatki jednym kliknięciem w zestawie na aliexpresie.

Główny chłopak wydawał mi się mdły już w Kingsmen, ale tam miał lepsze dialogi i czasem czaderskie okulary, które nadawały charakteru jego twarzy. Nie powiem, sympatyczny chłopyś, ale nie jest dobrze, kiedy z miesiąc po Kingsmanach i tak musiałam sprawdzić, skąd typa znam. Już nawet ten cały Gray o pięćdziesięciu twarzach był bardziej wyrazisty, choć scenariusz robił wszystko, żeby mu spłycić postać. Przynajmniej oczami chłop potrafi grać zza kłębiastej brody.

Marion jako jedyna wystawia biust na słońce. Cała reszta świata chodzi w ekskluzywnych łachmanach. I są to przeważnie mężczyźni, więc może lepiej, że nie mieli dekoltów.

A najbardziej boli to, że jakby się ten film nie bał i mocno poszedł w dystopię, to mógłby być całkiem fajnym kawałkiem kina. Mógł też pójść w komedię. Mógł pójść w postapo. W cokolwiek, co nie było by mokrym plaśnięciem rozmoczonej gazety o beton.

[Szyszka]

15 Replies to “Robin Hood: Początek (2018) – Szajs Tygodnia”

  1. O borze zielony, co tu się stało właściwie?!
    Słyszałam, że jest źle, ale żeby aż tak?! Ale kusze-bazooki to chcę zobaczyć.

    1. i ucieczka wozem po dachach miasta!

      1. Z ciekawości, czy niedługo pojawi się jakiś smakowity szajs tygodnia? Albo recenzja czegoś fajnego? Trochę nie mam czego czytać.

        1. Szyszka i Miranda były (i są) zajęte pisaniem RPGa i tak nam dobrze idzie, że te 600 stron później był już czerwiec. Oj!

          1. Okej, trzymam kciuki.

  2. oni nawet proszą o wsparcie z powietrza i osłonę moździerzową.
    Że co ?!!
    No w sumie ten Robin Hood z Russelem Crowe też nie był najlepszy…
    Dobrze, że do kina nie poszłam!
    A Ben Mendelsohn to świetny aktor jest, szkoda go na takie filmy..Teraz widziałam”Unę”, gdzie grał faceta, który uwiódł 13 -latkę.Film jest dobry i on też.
    Ale fajna recenzja!

    Chomik

    1. Ej, Russela to my szanujemy 😉 ładny był, Marion fajna i Mark Strong też ładny. Ładne było!
      A ten Robin bije rekordy głupoty.

  3. Ten wpis dostał 11/10 od mojego brata 😀

    1. o rany 😀 a ja go tak łatwo i szybko napisałam 😀

  4. Cudny tekst, jak zwykle w Szajsie tygodnia! A przymiotnik „penisiarski” dodaję od dziś do mojego słownika 😀

    1. czuję się zaszczycona włączeniem w słownik 😀

    1. widziałam, jest PRZECUDOWNY!!!

  5. Brzmi tak fatalnie, że aż zapragnęłam obejrzeć

    1. polecam. Z winem koniecznie.

Dodaj komentarz