Tancerze Burzy – Jay Kristoff

Stormdancer

Co sprawia, że decydujemy się sięgnąć właśnie po tę jedną, wybraną książkę? Zapewne powiecie, że to zależy, że różnie to bywa, a ja się z wami w pełni zgodzę. Dodam też, że w moim przypadku zazwyczaj są to słowa kluczowe. Nawet nie gatunek, choć prym wiodą tu ogólne pojęte fantasy i literatura podróżnicza. Ale w tym konkretnym przypadku decydujące były właśnie słowa kluczowe, a raczej ich grupka: burza, steampunk i Japonia. Stworzyły one tak intrygujące połączenie, że przeczytanie tej książki stało się już tylko kwestią czasu.

Przeczytałam. I co mi z tego przyszło? Ano przede wszystkim dobre kilka godzin bardzo zadowalającej lektury. Obietnice wypisane na okładce książki zostały w znaczącym stopniu spełnione, mogłabym się jedynie sprzeczać w kwestii przypadkowości spotkania młodej łowczyni z gryfem. Cała drużyna, której częścią była właśnie Yukiko, dążyła do tego spotkania, mając za zadanie pochwycić legendarne, uważane wręcz za wymarłe stworzenie – tygrysa burzy, arashitorę, gryfa. Takie życzenie miał szogun, a życzenie szoguna jest rozkazem. Podobnie jak każda, najmniejsza nawet zachcianka młodego szaleńca. I już nie trudno się domyślić, o czym chce nam opowiedzieć Jay Kristoff… Ale jakoś nie przeszkadzało mi to zupełnie, gdy zapomniałam o deszczu za oknem i z kubkiem szybko stygnącej herbaty zanurzyłam się w stworzonym przez niego świecie.

Główna żeńska postać tej historii, szesnastoletnia Yukiko, z początku mocno przypominała mi Katniss z Igrzysk Śmierci – dziewczyna była wyszczekana, zbuntowana, wytrenowana, mająca na głowie o wiele więcej, niż powinna mieć nastolatka. Nadmienię tutaj, że bohaterki książek, filmów czy anime nie mają ze mną łatwo. Muszą się naprawdę bardzo starać, bym nie miała ochoty zatrzasnąć im okładek na twarzy, albo z jękiem rozpaczy nacisnąć krzyżyk w odtwarzaczu. Jeszcze więcej pracy je czeka, bym mogła oznajmić, że daną postać polubiłam. Yukiko jeszcze nie osiągnęła tego poziomu, ale też nie oberwała ode mnie niczym, co zapewnia jej znaczącą przewagę nad wspomnianą Katniss. Oraz ciche słowa mojego uznania, bo nie da się ukryć, że dziewczyna radziła sobie naprawdę nieźle.

Podobnie, jak w recenzowanym przeze mnie niedawno Smoku Jego Królewskiej Mości, także i tutaj zachwycił mnie zwierzęcy przyjaciel głównej postaci. Ale jak może nie zachwycać burzowy gryf, no jak?! Bestia tak piękna, jak i groźna, a przy tym odznaczająca się tą samą podstawową mądrością, co Temeraire. Bestia, która ma w sobie mniej zwierzęcia, niż niektórzy ludzie…

Ale ciekawe postacie i ich zmagania z brutalną rzeczywistością to za mało, by przykuć czytelnika do kart książki. Trzeba jeszcze potrafić opowiedzieć ich historię umiejętnie, zahipnotyzować czytelnika, opleść go zdaniami niczym siecią, z której nie jest łatwo się uwolnić. I to Autorowi się udało. Jego zdania są zgrabne, a przede wszystkim nasycone odpowiednią dawką poetyckości – w sam raz, by malowany słowami obraz był bogaty, kolorowy, ale nie wywoływał uczucia przesytu.

W tekście co chwilę pojawiają się obco brzmiące nazwy, co wiąże się z wzorowaniem świata przedstawionego na kulturze Japonii. Wśród stukotu maszyn i syku pary unoszą się specyficzne imiona, a także określenia broni, ubioru, czy też samych ludzi. Kilka lat z anime sprawiło, że dla mnie to wszystko nie brzmiało obco, nie drażniło, wręcz zachęcało do lektury. Mimo tego miłym akcentem był zamieszczony z tyłu książki słowniczek japońskich pojęć. Gdyby jeszcze owe pojęcia były zaznaczane w tekście kursywą, czytałoby się to wszystko ciut lepiej – słówka takie jak „oni” (demon) czy „uwagi” (ubranie) są zbyt podobne do polskich i parę razy się zawahałam, w pierwszym odruchu uznając je po prostu za pomyłkę w tekście.

„Czegóż chcieć więcej?” – pyta nas z okładki krótkie podsumowanie tłumaczki. Przy odpowiedzi po raz kolejny nasuwa mi się skojarzenie z Igrzyskami Śmierci. Pierwszy tom tamtej trylogii porwał mnie w swoją historię, opowiedział ją zgrabnie i satysfakcjonująco. Ale po odłożeniu książki nie bardzo wiedziałam, co tu jeszcze jest do opowiedzenia. Czy też raczej: jak opowiadać dalej, zachowując klimat, stałe napięcie z pierwszej części? W przypadku Tancerzy Burzy mam podobne odczucia. Pierwsza księga Wojny Lotosowej to świetna opowieść, która mogłaby stanowić zamkniętą całość. Co dalej? Podejrzewam, jak to wszystko może się potoczyć, obawiam się tylko, czy będę o tym czytać z podobną przyjemnością, jaką sprawiło mi czytanie Tancerzy Burzy

Ale moje wątpliwości już zaczynają się rozwiewać, przytłumione trującymi oparami krwawego lotosu, zagłuszone potężnym pomrukiem burzy. Bo wiem, że będę chciała znów zanurzyć się w ten dziwny, straszny, niebezpieczny i fascynujący świat. Będę chciała posłuchać metalicznych odgłosów przeskakujących trybików, poczuć nieznośną duchotę zatrutego powietrza, przyglądać się iskrom przeskakującym wśród piór tygrysa burzy. Tutaj Igrzyska Śmierci wyraźnie tracą na porównaniu, a mi pozostaje jedynie żałować, że nie mogę od razu wgryźć się w kolejną część opowieści o Wojnie Lotosowej.

Jay Kristoff, Tancerze Burzy (Stormdancer), pierwszy tom cyklu Wojna Lotosowa, Uroboros 2013

4 Replies to “Tancerze Burzy – Jay Kristoff”

  1. A ja lubię, kiedy pierwsza część trylogi jest zarazem samodzielną powieścią. Być może mam przesyt cliffhangerów, obecnych teraz niemal w każdej powieści. No ile można wisieć:)?

    1. Coś jest w tym, co piszesz 😀 Pół biedy, kiedy zabiera się za jakiś cykl, kiedy ma się już wszystkie części. Ale jeśli na każdą następną trzeba czekać i czekać… Ja już zdążę zapomnieć, na jakim klifie zawisłam 😉

  2. Nie czytałam jeszcze ksiązek tego autora 🙂

    1. Dużego wyboru nie masz, bo wydał dopiero jedną 😉

Dodaj komentarz