Po długich bojach z Baniewiczem (w wersji audio, co prawda, ale intensywnej), po podróży przez ośnieżone zbocza Tybetu, miałam ochotę na coś niezobowiązującego. Sięgnęłam więc po lodowate objęcia, zaintrygowana okładką i opisem. Gdzieś tam mi umknęło, że to trzecia część serii, ale dało radę. A nawet uważam, że wyszło memu czytaniu na plus.
Czytelników przygodnych uświadamiam, że mam alergię na czytanie niepełnych serii, dostaję drgawek i powarkuję na tych, co mi próbują dać pierwszą część czegoś, przy kompletnym braku drugiej – nacięłam się tak na Wiedźmina, nacięłam na Pana Lodowego Ogrodu i szczerze – nigdy, przenigdy więcej. O dziwo, przypadkowe przeczytanie kolejnej części nie wywołuje u mnie tego typu sensacji – co najwyżej frustrację, że teraz już wszystko wiem, więc będę mieć mniejszą przyjemność z czytania części poprzednich.
O tym, że to część trzecia, przekonałam się stosunkowo szybko, ale to tylko dodało całemu światu i bohaterom nutkę tajemniczości. Umiejętne opowiadanie o tym, co już było to cecha rzadka i pożądana, więc z przyjemnością połykałam kolejne stronice. Brenna, zmiennokształtna, która jako jedyna przeżyła spotkanie z psychopatycznym Psi, wydawała się dziewczyną do rzeczy, opis wprowadzający w tajemnice protokołu Ciszy, któremu poddawani są adepci Psi, główny bohater, który jest wszystkim, czego kobieta pragnie (czyli niegrzecznym chłopcem, który jest grzeczny tylko dla niej – wiecie, żołnierz, morderca). Świat wielkiej sieci psychicznej i przeciwstawny mu świat stada. No coś pięknego.
Czytam sobie, czytam, zadowolona, że jednak miałam nosa do książki, pojawia się w okolicy morderca, którego metody działania przypominają jak żywo modus operandi mordercy, który porwał Brennę, tajemniczy Duch-sabotażysta, który chce udaremnić działania Rady Psi (która jest bardzo, bardzo niemiła)… pierwsze 150 stron przeleciało, jak z bicza strzelił.
A potem zaczęło zgrzytać.
Wiecie, ja rozumiem, że romans fantasy rządzi się swoimi prawami, od seksu w literaturze nie stronię, a nawet mnie bawi momentami, jak zarzuca eufemizmem (i żeby nie było, sensacje fizyczne dobrze napisany tekst także we mnie wzbudza). Ale jeśli całkiem zgrabna i interesująca ksiażka zamienia się w opowieść pod tytułem „no i jak ja mam go zaciągnąć do łóżka”, to ja czegoś nie rozumiem.
Inteligentna, odważna Brenna o żelaznej woli zamienia się w rozemocjonowaną idiotkę, która nie potrafi przestać myśleć waginą i strzela focha za fochem (nie waginą). Tak, tak, wiem, została połamana psychicznie przez psychopatę i ma prawo być niestabilna, ale jakoś między wierszami mi brzmiało, że nie jest głupia. Niestety, pewne sceny poddają to w wątpliwość. Rozumiem, że jej gwałtowność i pasja mają być przeciwstawieniem dla lodowatego chłodu Judda, ale o ile w scenach, powiedzmy, fabularnych, poziom stoi wysoko, tak opisy namiętności lecą na łeb, na szyję i z gwizdem. Bohaterowie ciągle, ale to ciągle się macają i myślą o tym, żeby pomacać się trochę bardziej, ale nie, on nie może, bo jest taki skrzywdzony przez trening Ciszy i boi się, że jej zrobi krzywdę, a ona w sumie jak ta dziewica, niby chce a boi się.
Autorka zabiła mnie zwrotem, który szczególnie sobie upodobała, o lizaniu od stóp do głów. Jakby bohaterka była zmiennokształtnym kotem, to miało by sens, ale ona jest wilkiem, więc trochę bardziej sensowne było by podgryzanie. Brenna objawia się w samym ręczniczku, który prawie-że eksploduje jej na biuście i (uwaga) kołysze biodrami nieco bardziej, niż zwykle, a równocześnie myśli, jaki ten facet jest niekumaty, przecież ona wcale nie czuje się teraz atrakcyjna.
Jeśli na tym polega kokieteria i kobiecość, nic dziwnego, że nie miałam powodzenia w liceum.
Takie coś boli, kiedy mamy w ręku naprawdę dobrą książkę, z ciekawym, precyzyjnym światem u progu wielkich przemian. Intryga jest świetna, bohaterowie poboczni – żywi i sensowni, Judd jest klasycznym przykładem przystojniaka z przeszłością, a Brenna, kiedy jej nie odbija na zmianę chcica i wybuchy emocji, jest świetną dziewczyną. Ich problemy, myśli są interesujące. Szkoda, że autorka wykazuje się niekonsekwencją rodem z fabuły różowych filmów – bo jak inaczej wytłumaczyć to, że nagle cenna członkini stada, która przeszła niedawno przez piekło spokojnie jest puszczana na niebezpieczne obrzeża terytorium SnowDancer (kolejny plus – genialne nazwy)? Tylko po to, żeby mogła spędzić nockę w chatce z facetem, który, biedaczek, cały czas musi walczyć z mentalną erekcją.
Autorka aż się prosi o zjadliwą recenzję, jednak nie samym seksem powieść stoi – na szczęście. Pomijając gołe pupy, łechtaczki, wewnętrzne strony ud i żelazne mięśnie lodowatego Judda, książka jest zaskakująco dobra, przemyślana i ciekawa. Na pewno inna, niż to, co do tej pory czytałam i to w pozytywny sposób. Nalini Singh potrafi wyczarować nastrój zagrożenia, tajemnicy i strachu, świetnie daje sobie radę ze scenami walki. Widać, że ma przemyślany cały system funkcjonowania Psi. To mi się podobało.
No i dowiedziałam się, co można zrobić z perłą kobiecości.
Dziękuję wydawnictwu Prószyński i s-ka za możliwość przeczytania książki.
Nalini Singh, W objęciach lodu
wyd. Prószyński i s-ka, 2012
Miałam dziś w ręku pierwszy tom, ale fabuła wydawała się jakaś taka udziwniona i pachniała mi Zmierzchem :/ No ale przyznam, że jestem ciekawa o co chodzi z tą perłą kobiecości :p
Pozdrawiam
Czytałam o tej serii, ale streszczenie fabuły jakoś mnie zniechęciło. Chyba mam już dość pseudozłych chłopców- rzadko są tak źli jak być powinni. Wolę już porządnych bohaterów.