Dwie rzeczy mi się chyba nigdy nie znudzą – dobra kawa i brytyjskie kryminały. Szczególnie te, które kończą się szybko i zostawiają w człowieku straszną dziurę w sercu, a do takich właśnie należy Broadchurch. I mogę uczciwie przysiąc, że osoba Tennanta miała z tym tylko trochę wspólnego, aczkolwiek niewątpliwie podniosła w moich oczach i tak wysoką jakość opowiadanej historii.
Małe, nadmorskie miasteczko, ktoś morduje jedenastolatka. Do licha, kto to mógł zrobić, przecież wszyscy się tu znają, jak łyse konie, lubią, razem chodzą na mecze, pikniki i zawody w rzucaniu martwym susłem, czy co tam w tych małych mieścinach dla rozrywki robią. To zamknięty światek, więc zbrodnia wstrząsa całą społecznością. W ciągu ośmiu odcinków komisarz Alec Hardy, który miał tu spokojnie dożyć renty, zmierzy się z zamkniętym, obcym dla niego światem.
Alec jest przyjezdnym, co automatycznie stawia go na przegranej pozycji, w dodatku jest opryskliwy, złośliwy, sarkastyczny aż do bólu, wbija się jak nóż w małe miasteczko i wkurza niesamowicie policjantkę Ellie Miller. Wokół Aleca unosi się nieprzyjemny zapach skandalu z poprzedniego stanowiska pracy, a on sam z niezwykłą zaciętością tropi mordercę – zupełnie, jakby od tego zależało jego życie.
Jeden z lepszych plakatów telewizyjnych, jakie widziałam.
W sumie człowiek oczekuje śledztwa, rozwoju interakcji Alec – Ellie, wiecie, sensacji, niespodziewanych zwrotów akcji. Nic z tego. Fabuła toczy się powoli i bezwzględnie miażdży wszystko na swojej drodze. Widzimy ludzki ból i strach w obliczu tragedii. Obserwujemy powolny upadek miłych mieszkańców miasteczka. Niszczą nas po drodze drobne, ludzkie sprawy, rozdzierają się na naszych oczach stare rany, które nigdy tak naprawdę się nie zabliźniły. Małe miasteczka są pełne tajemnic i doskonale wywołują w widzu uczucie klaustrofobii.
Ponieważ jestem okropną osobą, domyśliłam się, kto jest mordercą po pięciu odcinkach (no, bądźmy szczerzy, uzyskałam ostateczny dowód potwierdzający moje mikroskopijne podejrzenia). I powiem Wam, że wcale nie było mi miło z tą myślą. Ewenementem było to, że sami aktorzy, którzy grali w serialu, nie mieli pojęcia, kto jest mordercą – on sam dowiedział się o tym na dwa tygodnie przed końcem kręcenia serialu. O zakończeniu wiedziały tylko 4 osoby, a nawet one nie miały tej wiedzy od samego początku i po prostu wiedziały, że to nie oni. Ciekawe, jak to jest grać i cały czas nie wiedzieć, czy przypadkiem to ja nie jestem mordercą…
Rzadkość – Tennant w okularach.
Oczywiście spowodowało to masę spekulacji, podejrzliwość na planie i poza nim. Jak dla mnie – rewelacja. Faktycznie czuć atmosferę niepewności, poruszania się po omacku. Fabuła toczy się powoli, czuć, że śledztwo nie idzie łatwo. To miła odmiana po serialach, gdzie sprawy rozwiązuje się w tydzień. Równocześnie nie można powiedzieć, że nic się nie dzieje, bo serial jest bardzo emocjonalny. Dramat rodziny chłopca mnie rozłożył, potem załatwił mnie Tennant ze swoją historią złamanego bohatera, a kiedy dowiedziałam się, kto jest mordercą, kurde, no, było mi źle. Ale równocześnie miałam niezwykłe poczucie, że uczestniczę w niezwykle autentycznej, świetnej historii. Bo wraz z ostatnim odcinkiem nagle staje się jasne, że nie o złapanie tego złego gościa chodzi, ale o wszystkich ludzi, którzy żyją w małym miasteczku.
Młody, delikatny ksiądz, który prowadzi kółko informatyczne – wiedz, że coś się dzieje.
Serial powala postaciami. Są tak żywe i tak bliskie, że ich emocje stają się naszymi. Co z tego, że nigdy nie straciłam dziecka: potworny ból Latimerów, ich zupełnie inne go przeżywanie – po męsku i kobiecemu – sprawiły, że miałam ochotę wyć z rozpaczy. Pokochałam delikatnego pastora (w tej roli cudownie neurotyczny i nieśmiały Artur Darvill czyli Rory, towarzysz 11 Doktora), współczułam przemiłemu, choć kontrowersyjnemu starszemu panu (tu mamy złośliwego Filcha z Harrego Pottera), trzymałam kciuki za szorstką, ale życzliwą Ellie no i oczywiście po raz kolejny zakochałam się w Tennancie.
No i jak tu go nie kochać, jak on taki biedny i chory… erm, no, tego. Już nic nie mówię.
Dopiero co widziałam go jako młodego i uroczego Casanovę, łazi mi po wspomnieniach jako radosny i beztroski Doktor, trochę szaleje jako Hamlet, ale jeszcze dotąd go nie widziałam jako naprawdę upierdliwego, złośliwego, sarkastycznego faceta. Patrzyłam i z łatwością byłam w stanie uwierzyć, że taki neurotyczny typ, jak on, jest w stanie komuś skutecznie urządzić równie paskudne jazdy emocjonalne. Dodajmy, że Tennant wygląda jak psu z gardła wyciągnięty, jest chodzącą katastrofą zdrowotną i odstawia tę swoją sztuczkę ze smutnymi, wszechwiedzącymi, zmęczonymi oczami. Szyszki lubią dobre aktorstwo.
Zapowiedziano już, że będzie sezon drugi. Szczerze, nie mam pojęcia, co oni chcą w nim pokazać – siła tego sezonu polegała na oglądaniu miasteczka obcymi oczami Aleca, przy równoczesnym poddawaniu się życzliwości Ellie. Czy jest coś, co może wstrząsnąć bardziej, niż śmierć małego chłopca (tak, wiem, śmierć małej, niebieskookiej blondyneczki)? Mam nadzieję, że będzie równie intrygujący, co sezon pierwszy. Oby, bo mam zamiar go obejrzeć.
Broadchurch, mini serial BBC, 2013
wyst. Olivia Colman, David Tennant, Jodie Whittaker, Arthur Darvill, David Bradley
Jak mi źle było, kiedy domyśliłam się, kto zabił! Aż chciałam wyłączyć monitor, ale z drugiej strony nie mogłam się powstrzymać przed oglądaniem.
Fascynuje mnie, co będzie w drugim sezonie. Nowe życie Ellie? Alec’a? Czy zostaniemy w Broadchurch? Wierzę w scenarzystę.
Spoiers!
Strasznie mi się podobało, jak z jednej strony Alec jest wredny i opryskliwy, a z drugiej ma powód by taki być(odmowa kawy czy frytek). I jak on i Ellie stopniowo znajdują wspólny język. Jak próbował ją chronić, gdy prawda wyszła na jaw.
Ale najbardziej podobała mi się scena, kiedy ten wypluty przez życie Alec próbuje uwodzić właścicielkę hotelu i przez chwilę widzimy, jaki kiedyś musiał być- czarujący.