Domenica Jordana wciskam znajomym od wielu lat, jednak jak dotąd nigdy nie napisałam recenzji. Pewnie dlatego, że o tym, co zachwyca, bardzo trudno się pisze. Jak zachować umiar i sensownie o książce opowiedzieć, kiedy ma się ochotę wzdychać z uwielbieniem co drugi akapit? Spróbuję.
Biedny Domenic początkowo trafił na durny okres w moim życiu, kiedy bardziej zaprzątały mnie sprawy typu „znaleźć pracę, żeby zapłacić za remont mieszkania”, „odnaleźć się w nowym związku”, „przestać się budzić z krzykiem ze snów o księgarni” (szefowa-mobberka, nie pytajcie). Nie miał chłopak łatwego startu, ale pamiętam, że przepłynęłam przez fabułę z niekłamaną przyjemnością, choć z niejakim roztargnieniem.
Wróciłam do niego po jakimś czasie, skuszona niejasną obietnicą tajemnicy i słodko-gorzkiego okrucieństwa, które pozostawił w mojej głowie. Pamiętałam jedynie grabki z pierwszego opowiadania… i zabawki w starej fontannie. Oraz długie, wąskie palce Domenica ujmujące skalpel. Skąpe te moje wspomnienia były, nie powiem. Jednak wystarczyło pół godziny z diabłem, by skryte w zakamarkach umysłu obrazy wybuchły w mej wyobraźni.
Proza Anny Kańtoch przemawia do mnie w wyjątkowy sposób. Sączy powoli słowa, układa je niczym piasek na wydmie, aż w pewnym momencie wszystko przekracza punkt krytyczny i zalewa mnie błogością. Wszystkie elementy opowieści wskakują na miejsce, a umysł rozciąga się na niej jak na wytęsknionym po długiej podróży łóżku.
Domenic Jordan to dość nijaki młodzieniec, z paroma mocniej zarysowanymi cechami. Jest niezwykle bystry, powściągliwie przystojny, trochę mroczny, mocno zdystansowany. Ot typowy bohater, który ma za zadanie zawrócić czytelniczce w głowie – szczególnie, jeśli dorzuci mu się tragiczną przeszłość i parę blizn tu i ówdzie. Jest jak naczynie, do którego autorka wlała parę miarek tego i owego, tworząc przyjemną dla oka, ducha i podniebienia mieszankę.
Jednak prawdziwy mistrz potrafi stworzyć wyjątkowe dzieło tylko za pomocą odpowiedniego ustawienia najzwyklejszych przedmiotów. Kańtoch gra światłem i cieniem słów w taki sposób, że zakochałam się w Domenicu na zabój. Może trochę w nim, a może trochę w sprawach, które prowadzi: trochę magicznych, trochę zwyczajnych, ale zawsze poruszających.
Opowiadania zawarte w zbiorze można określić jako kryminały fantastyczne. Kańtoch stworzyła fascynujący świat, gdzie religia i magia mocno się nawzajem przenikają, święci są szaleńcami, a żywi rozmawiają z Bogiem. Wszystko to rozgrywa się w ni to hiszpańskich, ni to włoskich pałacach, gdzie religijność często ma zapach świeżej krwi, a często ludzie są gorsi od demonów. W tym wszystkim tkwi Domenic, prosty niczym srebrna igła na czarnym aksamicie. I równie widoczny, odcinający się od reszty.
Uwielbiam to, że Autorka nie spieszy się z wyjaśnieniem, nie gna do rozwiązania, by z okrzykiem „ha!” wyjaśnić wszystko głupiemu czytelnikowi. Jest to bolączka wielu autorów (nie będę pokazywać palcem, ale wiedzcie, że najczęściej robią to ci z przerośniętym, nadmuchanym i kruchym ego). Opowiadania czyta się z niekłamaną ciekawością, ale równocześnie ze spokojem, że wszystko się w swoim czasie wyjaśni. Domenic może zadzierać nosa, ale w momencie ostatecznej konfrontacji jest zawsze uprzejmy, wyważony i… otwarty na argumenty. Nie czuje moralnej wyższości, nie jest katem i sędzią – a nawet jeśli osądza, nie czyni tego z przyjemnością.
Zbiór otwiera historia tajemniczej śmierci, o którą obwiniany jest diabeł mieszkający na wieży. Autorka to przewrotna istota i długo trzyma nas w niepewności, czy magia w świecie Domenica istnieje czy nie. Wręcz wydaje się, że bliżej jej jest do swojskich zabobonów średniowiecznych, niż do prawdziwej mocy. Co jednak ciekawe, chłodny, analityczny umysł Jordana nie odrzuca możliwości działań istot nadprzyrodzonych… a to daje do myślenia.
Kolejne opowiadanie udowadnia, że Autorka nie boi się walić czytelnika po nerkach. Nie robi tego jednak jak Ćwiek na koniec swoich trylogii (czyli z hukiem i wrzaskiem, że on nam teraz pokaże), a powoli wbija szpilę za szpilą, z chirurgiczną precyzją. I tak naprawdę dopiero, gdy się czytelnik poruszy, dociera do niego cały ten syf, jaki siedzi w jego ciele.
Każde opowiadanie ma dwa wyjaśnienia – ludzkie i magiczne. To ludzkie namiętności leżą u podstaw zła, a nie tajemnicze siły… choć czasem magia sprawia, że podłość wypływa na wierzch. Czy winne są nadmorskie, okrutne wróżki, czy może piraci? Czy to magia włożyła w czyjeś ręce nóż, czy to nóż wydobył na światło dzienne magię? Anna Kańtoch jest mistrzynią tajemnicy. Fabularnie każde opowiadanie jest inne, nie można znaleźć w nim jednego wzorca, tylko ogólne ramy, które spina postać głównego bohatera.
Co ciekawe, Domenic wcale nie jest pozytywną postacią, nie jest jasnym punktem naiwnej wiary w wyższą sprawiedliwość. Nie jest też skończonym draniem i sukinkotem, cwaniaczkiem jak u Piekary czy Forysia. Ani przekozakiem bez wad, jak u Przechrzty. Domenic jest… wyjątkowy. Jakby nieco poza światem. Bardziej intrygują go zagadki, niż ludzie, ale potrafi zrozumieć ludzkie namiętności i motywacje. Można powiedzieć, że osiągnął ten punkt, że zło nie budzi w nim gniewu. Może dlatego, że sam nie jest bez winy? Autorka bawi się z czytelnikiem, sugerując, że za niewzruszonym obliczem Domenica kryją się wielkie uczucia, tu i ówdzie napomknie o jakiejś kobiecie…
Choć zazwyczaj zwracam baczniejszą uwagę na fabułę, niż na formę, to muszę przyznać, że styl Kańtoch po prostu mnie zachwyca. Jest niespieszny, ale równocześnie doskonale potrafi budować napięcie i wywoływać bicie serca podczas scen walki czy pojedynków. Maluje zagrożenie niczym mistrzowie horroru – każe nam wpatrywać się w cienie i wyczekiwać w napięciu skrzypnięcia podłogi, do końca nie pokazując złoczyńcy. Oniryczne opisy dworów, szlachciców, konwenansów miękko wpasowują się w beznamiętne okrucieństwa, głębokie namiętności i nieuchronną tragedię.
A najbardziej niesamowite jest to, że kiedy kończymy czytać, odkrywamy, że tak naprawdę bohaterkami były niezwykłe kobiety, a Domenic był tylko lustrem, w którym dostrzegliśmy ich prawdziwe oblicze.
Nam pozostaje tylko w ciszy mroźnej zimy pochylić się nad martwym krukiem na śniegu.
(kolejny tom opowiadań o Domenicu Jordanie to Zabawki diabła)