Przed rozpoczęciem oglądanie wiedziałam o filmie dosłownie nic. Chyba nawet tytuł mi jakoś umknął. I bardzo dobrze, bo wielkie mądre głowy Internetu nie zostawiają na nim suchej nitki – że wtórny, że przeładowany, że źle zagrany, że nie to, co myśleli. A ja przeżyłam po prostu miłą przygodę na Marsie i bawiłam się rewelacyjnie.
Powieść, na podstawie której powstał film, napisana została w czasie, kiedy telegraf był szczytem postępu technicznego, a bracia Wright ledwo oderwali się od ziemi (a ich pracę kontynuował Aleksander Bell w przerwach miedzy gmeraniem w telefonach). Tak, moi mili, pierwsza książka marsjańskiego cyklu wyszła w roku 1912. I w filmie czuje się tę specyficzną naiwność świata, pieczołowitość, z jaką tworzono postaci obcych, fantazyjność myśli technicznej. Jak dla mnie – bomba.
Nie wiedzieć, czemu, ale sci-fi spod znaku Verne’a bardziej przypomina książki podróżnicze, niż twory wyobraźni. Mnie się to akurat podoba i żałuję, że film nie poszedł tą ścieżką. Niestety, wypuściła go stajnia Disney’a, a tam chyba nie do końca mogli się zdecydować, jak tematykę ugryźć.
Jestem piękny i mam wspaniałe mięśnie!
W rezultacie otrzymujemy z jednej strony kawał niesamowicie przemyślanego fabularnie świata, który jest przeplatany tanimi wstawkami, które mają widza wzruszyć, czy coś. No mnie nie wzruszały, bohater robiący mielone z atakujących go kosmitów ma rąbać, ile wlezie i tyle, a nie wspominać jak to strasznie mu było z wojny wrócić i rodzinę ubitą znaleźć, bla, bla. Początek za bardzo pachnie tanim westernem w slapstikowym stylu, ale nie razi to tak bardzo i na szczęście szybko się wszystko zmienia.
A zmienia się sporo. Oto John Carter, w postaci bladawego Taylora Kitscha, wpada w tarapaty. Może dlatego, że ciągle pije i je na kredyt, a może dlatego, że jest dezerterem – nieważne. Grunt, że koniec końców ląduje w podejrzanej jaskini, gdzie ubija kosmicznego typa z dziwnym medalionem w łapie. Trzask, prask, jedno prowadzi do drugiego i nasz bohater znajduje się na Marsie, w środku konfliktu między zielonymi i czerwonymi Marsjanami. Z czego czerwoni jeszcze tłuką się między sobą, a w rezultacie Carter ratuje ichniejszą księżniczkę, niczym superman spadając z niebios.
Czemu jak superman? Tu się przydaje znajomość fizyki. Mars ma mniejszą grawitację, więc Ziemianin ze swoimi gęstymi, silnymi kościami i potężnymi mięśniami może wyczyniać akrobatyczne cuda, na przykład skakać na kilkadziesiąt metrów w górę. Bardzo przydatna rzecz, kiedy trzeba bez przerwy uciekać.
Fabuła wydaje się być prosta, jak dzida – są dobrzy, są źli, zieloni kosmici trochę przypominają ziemskich Indian, czerwoni – Atlantydów, a jak się pojawi niebieski, to na pewno jest draniem. Księżniczki się ratuje, wrogów ukatrupia, a miłość wszystko zwycięża. Nie myślcie jednak, że prostota fabuły jest jej minusem. Brak tu żenującej naiwności, która razi uproszczeniami na siłę, nie ma zbędnego moralizowania – ot, zwykła historia o konflikcie międzyludzkim. Tyle, że na Marsie. Po obejrzeniu „Śnieżki i łowcy”, gdzie twórcy z prostej bajki próbowali zrobić epicką historię goryczą a powagą wypełnioną – to była bardzo miła odmiana.
Kosmici są rewelacyjni. Jak z porządnej gry sci-fi. No, z „Abe’s Oddysee”
Pozwolicie teraz, że się pozachwycam, bo jest czym. Przede wszystkim bajeczny świat z rewelacyjnymi kosmitami. Czteroręcy Tharkowie są prymitywni, barbarzyńscy, nie znają pojęcia miłości, rodziny i lojalności, jednak my poznajemy ich wodza, Tarsa Tarkasa (tutaj rewelacyjny Willem Defoe), który wyróżnia się wiernością, przyjaźnią i oddaniem. Jego córka, Sola, odziedziczyła po nim zdolność współczucia i upór. Kosmici są prześlicznie animowani, a sceny z nimi są najmocniejszym atutem filmu.
Drugą rzeczą do zachwycania jest rola Lynn Collins – jej dojrzała, ciepła uroda, to bardzo miła odmiana po wszystkich młodych i plastikowych pannach z toną botoxu w policzkach. Poza tym jest kobitką, która nie daje sobie w kaszę dmuchać. Co ciekawe, doskonale łączy w sobie cechy wojowniczki i kobiety, nie stając się jeszcze jedną „xenowatą” panną. Bardziej mi przypominała księżniczkę Leię (tę z Gwiezdnych Wojen) niż Larę Croft. Lubię takie bohaterki: waleczne, ale równocześnie bardzo kobiece i delikatne.
Wolverine’a oswoiła, to kowbojowi nie da rady?
Nie można też zapomnieć o psie. No, o istocie psopodobnej, która żywo przypomina skrzyneczkę Rincewinda ze Świata Dysku. Jest tylko bardzo przyjazne i nieco wilgotna. Pies-przeszkadzajka, jako rozładownie komediowe napięcia wypada dużo lepiej niż niektóre żarciki (choć nic nie pobije reakcji Tarsa na wieść, gdzie udali się wrogowie). Film nie jest śmieszny – jest przede wszystkim sympatyczny, choć widać, że dzieje się to kosztem pewnych uproszczeń. W końcu książki nie były napisane dla dzieci, tylko dla spragnionych krwi dorosłych…
Właśnie, krew. Jest niebieska, co mnie miło zaskoczyło. Jest jej dość sporo, ale podobno nijak ma się ilościowo do oryginału, który mocno nią ocieka. Również zapowiedzi filmowe pokazują film jako jedną wielką rozbibuchę z potwornymi małpiszonami, wściekłymi kosmitami i scenami batalistycznymi – a to zaledwie część, w dodatku nikła, całości. Nic dziwnego, że opinie o filmie są takie, jakie są, nikt nie lubi być oszukiwany.
Jeśli o mnie chodzi – jest dobrze, a nawet lepiej, niż przypuszczałam. Nie nudziłam się ani przez chwilę, uproszczenia nie były naiwne i żenujące, a całość przypominała mi delikatnie stylistyką wczesne filmy sci-fi. No i fabuła, która się kleiła, wyraźnie będąc częścią większej całości. To się szyszkom podoba.
John Carter, 2012
reż. Andrew Stanton
wyst. Taylor Kitsch, Lynn Collins, Thomas Haden Church, Willem Dafoe, Mark Strong, James Purefoy
Mi też się John Carter bardzo podobał (chociaż szczerze mówiąc, żałuję tych pieniędzy, które dopłaciłam na bilet na 3D). Jestem widzem mało wymagającym i w zupełności wystarczą mi piękne efekty specjalne i trzymająca się kupy fabuła, dlatego takie filmy jak JC uwielbiam, bo nikt nie wymaga ode mnie wnikliwej analizy.^^ W zasadzie to pod wszystkim, co w recenzji, mogę się podpisać (ze szczególnym uwzględnieniem Woli(?)). Jedynym, co mi zgrzytało, to natrętne pytania – w jaki sposób Zodanga zabija planetę, bo jakoś nie widać? Do tej pory się zastanawiam, czy w książce było coś więcej na ten temat, czy też trzeba było przyjąć na wiarę.
Zodanga jest miastem – pasożytem. Przemieszcza się, pasożytuje na terenach żyznych i idzie potem dalej. Nic nie wytwarza, w przeciwieństwie do Helium, które dba o kanały i nawadnianie resztek zieleni 🙂
Aaaa… to dziękuję za uświadomienie, bo w filmie to wyglądało tak, że głównie chodzi i roztacza aurę ogólnego ZUA.;) Znaczy, określenie „pasożyt” chyba padło, ale na czym to pasożytowanie miałoby polegać, to albo mi umknęło, albo nie było rozwinięte.
niezamaco, ja sobie doczytałam w opisie książek, stąd wiem 🙂 Poza tym kojarzyło mi się z takim jednym filmem animowanym koreańskim i to mnie naprowadziło.
Kilka uwag czepliwego czlowieka: zaznaczmy, ze pod postacia ksiazki wyszla dopiero pare lat pozniej i zdecydowanie przedstawiony w niej swiat nie jest jakos specjalnie naiwny. Porownanie z Vernem jest tutaj nie do konca sluszne, gdyz ksiazka Burroughsa jest klasycznym przedstawicielem literatury pulpowej. To nie jest opowiesc przygodowo-naukowa w stylu francuskiego pisarza, tylko historia, ktora ma co 5 stron zapewnic scieta glowe i zwrot akcji. Film pod tym wzgledem jest znacznie uproszczony i znacznie bardziej przejrzysty dla widza (doslowna ekranizacja bylaby o wiele za skomplikowana – zapewaniam!).
Disney wlasciwie wprowadzil jedna zasadnicza zmiane: w ksiazkach wszyscy chodza nago. W fabule nie ingerowal zbytnio, bo decyzja o postarzeniu Dejah Thoris zapadla chyba bez ich wplywu (w ksiazkach, to byla „dziewczyna”).
John Carter nie jest dezerterem, on nie chce sie po prostu ponownie zaciagnac. Zreszta byl porzadnym konfederata, a nie jakims tam jankesem! W ksiazkach wyglada to troche inaczej, ale dzisiaj nie mozna pokazywac, ze Apacze mogliby byc tymi zlymi. Co do jego zdolnosci na Marsie, moze on nie tylko skakac, ale i zabic jednym ciosem piesci.
Matai Shang nie jest „niebieski”, to Biali ludzie Marsa, tak zwani Thernowie. Natomiast krew rzeczywiscie jest niebieska, co jest zgodne z tym, jak byla opisana w ksiazkach. Przemocy na jej kartach bylo wiecej, ale tez bez przesady. Wycieto wlasciwie tylko mordowanie mieszkancow jednego miasta. Realne zmiany byly w nieco innych elementach opowiesci (przeniesiono na przyklad jeden watek z Bogow Marsa, drugiej czesci cyklu).
@Moreni: Zodanga w powiesci miala calkiem inny charakter. Jej wladcy byli zli, a i spotkal ja straszny los, jednakze nie „chodzila” ona i nie niszczyla jej w zaden specjalny sposob.
Czyli ostateczna wersja jest taka, że Zodanga to lokalny odpowiednik Mordoru? W filmie jakoś kompletnie nie było tego widać, już nawet w ekranizacji Tolkiena pokazali lepiej i bardziej obrazowo, jak zło niszczy;)
W ksiażce Zodanga to jedno z wielu miast, bardzo silne, ale nie majace jakis specjalnych wlasciwosci poza produkowaniem „zlych”. Nie jest to zaden Mordor (tym sa raczej Pierworodni Marsa, ktorzy mogliby sie dopiero pojawic w kolejnych filmach, choc obawiam sie, ze polityczna poprawnosc by ich mocno zmienila – to sa „Czarni Ludzie Marsa”).
@Szyszka: oj nie, jako fan ksiazki stwierdzam, ze nie dalo sie jej nie splycic dla potrzeb filmu. Tam na prawde co 5/10 stron jest szalony zwrot akcji, co na ekranie staje sie nieczytelne. Przy tym, co Burroughs wyprawia ksiazki szpiegowskie sa opowiesciami z prosta fabula 😀
no to muszę przeczytać. Ech, kolejna rzecz na liście „do przeczytania koniecznie”… 😀 Dzięki!
Drogi „czepliwy człowieku” – dzięki za szczegóły, rewelacja! Z Verne mi się to kojarzy właśnie ze względu na ugrzeczniony charakter i trącenie myszką. Niestety nie czytałam książek, pewnikiem byłabym zdegustowana (spłycanie fabuły to zbrodnia, a z tego, co czytałam, świat Barsoom jest przemega przemyślany i świetnie skonstruowany). No i widzisz, ja ogladając film odniosłam wrażenie, że Matai Dhang był niebieski. Gupie Hollywood.