Czy istnieje gdzieś na ziemi miłośnik fantastyki, który nie zna przynajmniej jednego z nazwisk autorów „Dobrego Omenu”? No, chyba, że żyje w kraju, który za punkt honoru przyjął analfabetyzm, ograniczenie kontaktów ze światem i pali na stosach każdego, kto czytuje „niegodne” książki – wtedy owszem, może nie znać tych panów. Ich wspólne dzieło zabiera nas w szalony świat pomysłów, które później staną się Światem Dysku i w poetykę znaną nam z „Amerykańskich bogów” czy „Nigdziebądź”.
Pomysł na fabułę jest bardzo… brytyjski. Któż inny wpadłby na to, żeby w zabawny sposób opisać perypetie małego Antychrysta, który niechcący został umieszczony w normalnej rodzinie, z daleka od szatańsko-anielskich wpływów? Oczywiście niemałą rolę odegrał przypadek, a właściwie roztargnienie siostry Mary Złotoustej, która wiernie służy Szatanowi od urodzenia, a która dawno uznała, że idiotkom i trzpiotkom powodzi się znacznie lepiej, dlatego większość sił poświęciła na ograniczenie myślenia i zdrowego rozsądku. W każdym razie zamiast u zmanierowanej, typowej rodziny z wyższej klasy Antychryst ląduje u państwa Young.
Nieświadome pomyłki siły Nieba i Piekła kierują swe wysiłki na rzeczywistego syna państwa Young, który dorasta w luksusie i obojętności charakteryzującej każdą szanowaną rodzinę brytyjską. Crowley i Azirafal na zmienę tłuką dzieciątku do głowy, że powinno być zepsute do szpiku kości i miłosierne, kłamać jak z nut i szczerze wyznawać swe winy, dbać o siebie, kochać innych… O dziwo, w tej rywalizacji nie skaczą sobie do gardeł, choć stoją po przeciwnej stronie. Może dlatego, że po iluś tam tysiącach lat stałego obcowania najgorszy wróg jest już całkiem oswojony. A stałe przebywanie z ludźmi może nauczyć tego i owego.
Pomyłka wyjdzie na jaw, kiedy w wyznaczonym miejscu i czasie nie pojawi się piekielny ogar, który ma towarzyszyć Antychrystowi. Agenci mają teraz nowe zadanie – odnaleźć prawdziwego Syna Ciemności. Z kolei ogar, przerażająca bestia z dna piekieł, musi sobie poradzić w skórze zwyczajnego kundelka, bo takiego pieska zażyczył sobie jego pan. W końcu Adam, Wielki Adwersarz, ma dopiero jedenaście lat i jest miłym chłopcem, z którego rodzice mogli by być dumni.
Możemy być pewni, że strony książki zaskoczą nas niejednym. Całość aż skrzy od niezwykłych postaci: rudowłosa Wojna, elegancki Głód, wiedźma Anathea, a nawet pan Śmierć – wszyscy tworzą niesamowicie barwną, iskrzącą dowcipem historię. Przewrotność Pratchetta jest doskonale uzupełniona poetyką Gaimana, choć wierni fani tylko jednego z panów mogą się czuć nieco zawiedzeni. Ja sama, czytając, miałam momentami myśli w stylu „za dużo Gaimana w tym Pratchecie… no i za dużo Pratchetta w tym Gaimanie”. Osoby przyzwyczajone tylko do jednego stylu (tak, jak ja – jestem niepoprawną fanką Świata Dysku) mogą mieć malutkie problemy z przestawieniem się na coś zupełnie nowego. Gwarantuję jednak, że to w zupełności nie przeszkadza w dobrej zabawie. A nawet motywuje do zastanawiania się, który fragment kto pisał.
Zaczytałam się w książce po uszy, po czubek głowy, wybuchając śmiechem co parę stron. Dawno nie miałam w rękach tak urokliwej, przyjemnej, wciagajacej książki. Podziwiam autorów, że potrafią stworzyć tak wiele żywych, prawdziwych postaci, podczas gdy niektórzy pisarze mają problem ze stworzeniem wiarygodnego głównego bohatera. Ujął mnie żywy, bystry tok narracji, tekst naszpikowany metaforami i zaskakującymi porównaniami, zakochałam się w dialogach między Azirafalem a Crowleyem. Koniecznie musiałam się dowiedzieć, czy faktycznie koniec świata nastąpi w sobotę zaraz po kolacji.
Książka okazała się całkiem udanym eksperymentem twórczym. Rzadko zdarza się, żeby dwa wybitne umysły potrafiły się tak dobrze dogadać i stworzyć wspólne dzieło. Tu jednak się to udało, a efekt jest powalający. Tym bardziej, że Pratchett poszedł za ciosem i swoje pomysły rozwinął na pewnym Dysku niesionym na plecach Żółwia (i nie zapominajmy o słoniach!). Choćby za to fani cyklu powinni pokochać „Dobry omen”. Ja pokochałam.
Recenzja napisana dla portalu Elizjon
Neil Gaiman, Terry Pratchett, Dobry omen
wyd.Prószyński i s-ka, 1992
Ave Ci Szyszku!To jest jedna z moich najlepsiejszych najukochańszych książek. Uwielbiam! I uważam, że każdy powinien przeczytać. A już fan Pratchetta (jak ja) obowiązkowo…. Pod groźba słuchania discopolo z radiem Maryja na przemian przez dekadę…
🙂 szczerze, to mnie trochę zmęczyła, bo jak zaczynałam się przyzwyczajać do jednego pisarza, to wchodził drugi i mnie z rytmu wybijało…
Książka genialna! Czytałem ją już wieki temu, ale też na wieki zapadła mi w pamięć : ) Crowley wymiata, ale tam prawie każda postać jest świetna : )
Jedna z ulubionych książek, co jakiś czas do niej wracam, zawsze poprawia mi humor 🙂