Dwór Cierni i Róż – Sarah J. Maas (Szyszka)

UWAGA: LEKKIE SPOJLERY

Moją przygodę z twórczością Maas zaczęłam od opowiadań ze świata Szklanego tronu – i przyznam, że puściłam mentalnego pawia. Może faktycznie trzeba czytać to od pierwszej napisanej książki, a nie sięgać po spinnoffy… i po prostu nie dałam rady. Głównej bohaterki nie lubiłam po pierwszych trzech stronach, całość intrygi rozgryzłam w połowie pierwszego opowiadania.

No dobra, daj te Dwory

Wszystko zmieniło się pewnego krakowskiego wieczoru, kiedy wracałyśmy z Mirandą z kina, jak zawsze dyskutując o wszystkim i o niczym. Wypłynęły Dwory. Wzdrygnęłam się i zaczęłam narzekać na ten cały tron. Na co Mirandy oczęta zrobiły się wielkie, radosne i pełne przejęcia. Widzicie, podobno jest tak, że im bardziej się pluje na Tron, tym bardziej się kocha Dwory. Przyznam, że moje parskanie jadem świadczyło o nienawiści wielkiej… więc podobno Dwory były mi przeznaczone.

Akurat rozpoczął mi się sezon mydlarski, więc potrzebowałam czegoś „w tle”. Zazwyczaj to serial, ale postanowiłam dać szansę Dworowi Cierni i Róż. Po angielsku, bo jak bardzo kocham Uroborosa i jego ekipę, tak pewnych rzeczy nie da się przeczytać po polsku bez poważnego bólu zębów. Audiobook. No dobra, zaczynamy. Tylko niech Miranda przestanie truć o jakimś Rhysandzie, który pojawia się podobnież gdzieś w połowie książki i coś tam.

Dwór Cierni i Róż

Na początku myślałam, że uduszę wszystkich – siostry, bohaterkę, ojca, wszystkich mieszkańców miasteczka, siostry jeszcze raz, bohaterkę… no dobra, Feyra była całkiem w porządku. Jak na pannę z babskiego fantasy (tu włączył się mój stereotypowy cynizm), oczywiście, nie miejmy jakiś wielkich wymagań.

Proszę państwa, tak przy okazji zapraszam na szyszkowego instagrama, Bookinspierdstuff, gdzie bardzo „dworowo się teraz dzieje 🙂

Ale język… był śliczny. Toczył się przez akapity, budował piętrowe metafory i przymiotniki w sposób, jaki zawsze chciałam pisać, ale po polsku to brzmi debilnie. Zanim się zorientowałam, nasza panna została zabrana z domu przez Naczelnego Bisza (czyli przystojniaka, od japońskiego bishounen, czyli piękny chłopak). Bisz przyszedł i jak w Pięknej i Bestii pannę usidlił, a potem rozpoczął się żmudny proces zakochiwania się. Moja cyniczna dusza podejrzewała, że nie zostanie niczym zaskoczona. Przynajmniej językowo ładne.

I niestety, przez prawie pół powieści jest bardziej niż sztampowo. Maas ma bardzo, bardzo irytującą manierę: pisze genialne scenki, a potem na chybcika klei je skrótami fabularnymi. Przez to historia bardziej przypomina za małe stringi na słoniu, niż płynną opowieść (jak na przykład u Sandersona). Zamiast powoli wszystko wprowadzać, po prostu sadza bohaterkę na krześle i odstawia scenkę rodzajową w stylu „a teraz ci ktoś wszystko wytłumaczy jak jest”. A ja przewracam oczami, bo ilość szczęśliwych zbiegów okoliczności przerasta ludzkie pojęcie.

Piękna i Bestia plus seks

Tak więc mamy pannę, która siedzi w zaczarowanym Dworze Wiosny, rządzonym przez piękne, potężne istoty, Fae. Tamlin, władca owego Dworu, wszyscy jego poddani i przyjaciel, Lucien, są przeklęci – muszą nosić na stałe maski jak z karnawału. Jest to wina jakiejś potwornej magicznej plagi, która gnębi królestwo.

Fayre na początku myśli, że jest więźniem, ale prędko okazuje się, że jest gościem. Wszystko wydaje się układać jak w bajce – nie jest głodna, przestaje wszędzie węszyć niebezpieczeństwo. Mało tego – ten rzekomo bardzo zły Tamlin zadbał o to, że jej rodzina, którą zostawiła, także jest „zaopiekowana”. No sielanka i śmietanka. Plus rosnące napięcie między panną i wielkim, przepełnionym zwierzęcym magnetyzmem, nieszczęśliwym biszem.

A potem nieszczęście, bisz zostaje uwięziony w wyniku tego, że panna nie zdjęła zaklęcia na czas. Fayre siada na konia i pędzi ratować ukochanego.

Tu następuje długi i koszmarnie dobijający fragment, gdzie bohaterce Się Wyjaśnia. Panna plaszczy tyłek i dowiaduje się za jednym monologiem całej sytuacji geopolitycznej Krainy Fae, a czytelnik ma do wyboru – albo zacisnąć zęby i powtarzać sobie, że „w bajkach też tak robią”, albo z jękiem uciekać. Wytrwałam, bo… (no dobra, bo mi Miranda obiecała, że dopiero teraz się naprawdę zaczyna).

Panna wbija na dwór Złej Czarownicy, pokonuje ją brawurowo i jak w bajkach (czytaj: cierpiąc strasznie i krwawiąc po drodze). A potem żyli długo i szczęśliwie. KONIEC.

I naprawdę byłabym głęboko rozczarowana, gdyby… gdyby nie…

Rhysand

Zostawmy na boku wszelkie tanie zagrywki w stylu Bardzo Zuy Bisz molestuje pannę, oj, jaki on ZUY i NIEDOBRY, to jest takie sexy. Zostawmy to, że autorka z dziką rozkoszą poświęca więcej opisów temu jak się Rhys rusza, jak mówi, co robi, niż kiedykolwiek poświęciła Głównemu Biszowi Powieści, że wszystko wrecz krzyczy, że Rhysand jest pisany tylko po to, by się na niego ślinić.

Zostawmy to, bo to, jak ten wątek jest wprowadzony, jak jest subtelnie snuty i przeplatany z główną osią fabuły, to coś niesamowitego. Jakby Maas wpadła na niego dużo później, pisała go z czystej, nieskrępowanej radości, zupełnie nie myśląc o tym, jak to wpływa na główną fabułę (która momentami woła o pomstę do nieba, a w innych miejscach człowiek wyje z rozkoszy nad konstrukcją poszczególnych zdarzeń).

Przy okazji też zapraszam na blogowego instagrama, gdzie szaleje Miranda ze swoimi przepięknymi zdjęciami – kawa.z.cynamonem

I to się czuje.

Rhysand pojawia się przypadkiem i od razu odstawia manianę w stylu „I’m sexy and I know it” czyli klasyczne zachowanie faceta, który bezczelnością pokrywa to, że naprawdę jest w porządku. Potem pojawia się jako nemesis Tamlina i robi bardzo niefajne rzeczy w Dworze Wiosny, jest głównym przydupasem tej Złej Czarownicy, więc jest wszem i wobec uważany za najgorsze bydlę, jakie chodziło po świętej ziemi Prythian.

A potem z jakiegoś dziwnego powodu pomaga naszej pannie. Na złość Tamlinowi, żeby podkopać rządy Amaranthy, a może po prostu Fayre jest jedyną osobą z zewnątrz i zaraz umrze, więc nic nie szkodzi być przy niej odrobinkę bardziej sobą.

I Maas w tym momencie, zupełnie jakby wpadła na nowy pomysł, zaczyna KNUĆ.

A czytelnik robi takie radosne, dzikie „łohoho” w serduszku, bo wychodzi jej to naprawdę dobrze. Ma się wrażenie, że chce skończyć jedną opowieść, ale tak naprawdę ciągnie ją do czegoś zupełnie innego. Nie ma innego wyjścia, trzeba sięgnąć do tomu drugiego.

A TAM TO SIĘ DOPIERO DZIEJE

To pisałam ja, Szyszka, kompletnie na amen zakochana w serii.

8 Replies to “Dwór Cierni i Róż – Sarah J. Maas (Szyszka)”

  1. Szyszko,jak Ty pięknie piszesz, tak od serca.

    1. Chomiku, mam nadzieję, że się spotkamy na Pyrce, to Cię uściskam, tak od serca 🙂 (i dziękuję za komplement, rumienię się ze szczęścia)

      1. Sorry, nie jedziemy w tym roku na Pyrkę.Wiesz, szkoda mi ale te tłumy i kolejki mnie przerażają.Muszę stać godzinę, żeby na coś wejść, jechać na konwent, wydać kasę i wejść na 3 punkty albo i nie, to nie ma sensu.Mój małż w zeszłym roku na stolik w gamesroomie 30 minut czekał.To ja wolę małe imprezy.Ale żal…..

        1. ojoj, to gdzie się zobaczymy? Na Polconie dopiero? 🙁

          1. No chyba….Buuuuu…..

          2. Jak byś była w Łodzi, to daj znak.:)

  2. Mimo że sama uwielbiam serie „Szklany Tron”, to zawsze jak czytam negatywne komentarze na temat twórczości Maas to ciężko się nie zgodzić, przynajmniej z tymi dotyczącymi jej pierwszej serii 😀 Ma ona sporo, naprawdę sporo problemów, ale mimo wszystko bardzo ją lubię i ja osobiście od początku uwielbiałam wręcz główną bohaterkę (nie jestem w stanie napisać jej imienia nie sprawdzając w książce/internecie). Ona i Dorian były bohaterami dzięki którym w ogóle skończyłam pierwszą część, a potem już przeleciałam przez resztę. Ale co do „Dworu Cierni i Róż”… jeszcze nie spotkałam osoby, której by się to nie spodobało, sama też kocham tą serię <3

    1. Dwory też mają kupę wad i też je kocham „pomimo”. Mówię, pewnie pechowo zaczęłam przygodę, czasem mnie korci, żeby jednak przeczytać. Maas ma urokliwy styl pisania, bardzo mnie motywuje do swojego pisania!

Dodaj komentarz