Zostałam zainspirowana. Inspiracji dostarczono mi tutaj, bo jak Królowa Matka coś machnie, to drżyjcie czytelnicy. A powodów do drżenia jest parę, bo o kryminałach mowa. Sąsiadka blogerska opowiedziała o kryminałach skandynawskich i rosyjskich, a ja podzielę się moimi przemyśleniami na temat kryminałów włoskich, francuskich, amerykańskich i brytyjskich.
Jeśli miałam jakiekolwiek zapędy, by uderzyć w kryminały rosyjskie, zostało mi to skutecznie wybite z głowy – rosyjską fantastykę to ja mogę stadami czytać, co chwycę, to fajne, ale na kryminał to ja już się nie skuszę. Od kryminałów skandynawskich źle mi wszędzie i fizycznie czuję, że brakuje mi słońca. Anne Holt przeczytałam trzy, bo pani świetnie pisze, ale każdy odchorowałam. Mimo pozytywnego zakończenia.
Królowa Matka postawiła tezę, że kryminały odzwierciedlają to, co w duszy społeczeństwa gra. Nie do końca się zgodzę. Owszem, wywlekają na wierzch całe ble, jakie się kotłuje pod skórą, ale prawdziwe, porządne kryminały można poznać właśnie po tym, że tego NIE robią, albo robią przypadkiem, żeby czytelnik lepiej zrozumiał, dlaczego trup musiał paść.
Nie ulega jenak wątpliwości, że taki kryminał włoski musi bardzo długo wyjaśniać, „dlaczego”, bo Włosi są zupełnie pokręceni. Andrea Camilleri pisze intrygująco, ale ilość żałosnych aluzji seksualnych na metr kwadratowy druku mocno nadwyręża moją cierpliwość. Wszystkie kobiety są nieludzko piękne i mają zwyczaj przyjmować pana komisarza w szlafroczkach tudzież ręczniczkach, włazić mu do łóżka tak okazjonalnie, wręcz z nudów.
Komisarz Montalbano na zmianę zajada się przysmakami przygotowanymi przez gosposię i olewa przepisy. Jaki normalny policjant, odkrywszy trupa w kufrze w piwnicy stwierdza, że biedni letnicy tak się wcześniej stresowali, to niech sobie dzień poleniuchują? No, a gdy pojadą, to on „przypadkowo” odkryje zwłoki. I tak w co drugiej książce. Jest to zabawne, dopóki człowiek sobie nie uświadamia, że Włosi tak właśnie mają… Moja przyjaciółka przeniosła się tam na stałe i potwierdza to w całej rozciągłości. Dalej ją dziwi, że wszyscy patrzą na nią podejrzliwie, bo przychodzi punktualnie do pracy, a nieśmiałe uwagi na temat nielegalności samowolek budowlanych spotykają się z świętym oburzeniem prawych obywateli.
Z kolei kryminały francuskie (trochę generalizuję, bo nie czytałam ich aż tak dużo) w moich oczach stoją dialogami, które można określić nie inaczej, jak porównywaniem intelektualnych wacków. Czy wszyscy Francuzi są tacy? Rany, mam nadzieję, że nie. Kryminały francuskie mają tę zaletę, że nie boją się ubabrać i potrafią naprawdę poruszyć struny pierwotnego strachu. Nie tak, jak nasi sąsiedzi z północy, ale też dają czadu. Z kolei amerykańskie kryminały koniecznie muszą pokazać, jaki nasz detektyw jest zniszczony przez życie, dwa rozwody, alkohol i choroby weneryczne, o wypaleniu zawodowym nie wspominając – przynajmniej te współczesne.
Polskich kryminałów z zasady nie czytam. Próbowałam czytać Krajewskiego i jego cykl o Breslau, próbowałam zagłębić się w Jaszczuka i jego Lwów, próbowałam wielu babskich kryminałów „z biglem” (i nieodmienne dochodzę do wniosku, że tylko nieodżałowana Joanna Chmielewska się do tego nadaje). nO nie. To ja już wolę stare kryminały z jamnikiem. O, taki Edigey na przykład. Co z tego, że pachnie myszką (i starym papierem)? Nawiasem mówiąc, to właśnie dzięki starym kryminałom Joe Alexa (czyli Macieja Słomczyńskiego) i Jonatana Trencha (Jana Kraśko) ostatecznie przekonałam się, że kocham powieści z truposzem w tle.
Jestem niepoprawną wielbicielką happy endów. Po prostu nie lubię być przygnębiana – mam tego dość na co dzień. Kryminały są doskonałe, bo zawsze na końcu tryumfuje sprawiedliwość. Dodatkowo jestem osobą, która lubi oglądać to, co się dzieje w cudzej głowie, tok myślenia… choć i tak od procesu bardziej interesuje mnie zakończenie historii (wyjątkiem jest nieoceniony Colombo, gdzie wiemy kto, ale prawdziwa zabawa polega na tym, żeby się doczekać, jak Colombo to udowodni). Jednak muszę polubić bohatera, by chcieć mieć kontakt z jego głową i niestety, ale coraz o to trudniej. Namnożyło się ostatnio zmęczonych życiem detektywów i bystrych pań patolog/kryminolog/CSI, które Z ciężkim bólem zada torują sobie drogę w twardym, męskim świecie. I koniecznie po drodze uprawiają seks, na zmianę z intrygującym podejrzanym w śledztwie i partnerem z pracy (którego nie cierpią, ale toż to po prostu inna namiętność).
Przestępcy też jacyś tacy niemrawi. Co rusz jakiś seryjny psychopata biega po okolicy, zostawiając detektywowi wskazówki, które tylko on może zrozumieć, bo przestępca zbadał jego mroczną a tragiczną przeszłość. Pojawiają się więc zagadki na modłę „moja babuszka takie rymowanki śpiewała, więc przestępca ma korzenie litewskie i mści się za zbrodnie UPA”. Można pomyśleć, że nie ma już zwyczajnych mordów z zazdrości czy nienawiści, wszyscy przestępcy przekwalifikowali się na maniaków wycinających literki z gazet i zostawiających celtyckie rebusy na miejscu zbrodni. Niestety, lud domaga się kolejnego epizodu czegoś w rodzaju Piła 22 i 1/2, gdzie zbrodnia to tylko kawałek większego PLANU, a złapanie mordercy jest ostatnią szansą detektywa na to, by mógł z szacunkiem patrzeć na siebie w lustrze.
Ja lubię proste historie, gdzie jest trup (jeden, maksymalnie dwa), detektyw prowadzący śledztwo w zamkniętym środowisku (bo w końcu 90% zbrodni popełnianych jest przez znajomych lub rodzinę ofiary). Kryminał, gdzie najważniejsza jest układanka „kto zabił”, a nie „życie powszednie dzielnicy latynoskiej”. Na moje oko coraz mniej jest tego typu powieści, gdyż stworzenie ich wymaga trochę więcej talentu… A ja lubię, żeby było wyraźnie – białe, czarne, z kapką szarości. Lubię, gdy detektyw znajduje ślady, ale nie z bajki o CSI, tylko takie nietypowe – warzecha na stole, upuszczony kwiat, tajemnicze przebarwienie na skórze – no, takie wiecie, stare dobre tropy.
Jeśli chodzi o mnie, to wszystko to znajduję w kryminałach brytyjskich (choć i tam można znaleźć szmirę). Wiem, wiem, żadna nowość, Szyszka jest brytofilem, to się wie. Jednak to głównie dzięki kryminałom brytyjskim się nim stałam. Naturalnie klasyczna Christie i Conan Doyle wiodą tu prym, ale Colin Dexter (i jego inspektor Morse), seria morderstw w Midsommer, powieść Olivera Harrisa – one wszystkie mają ten specyficzny klimat spokojnej uprzejmości, kryjącej prawdziwe wulkany namiętności. Brytyjski kryminał zdaje się wychodzić z założenia, że zbrodnia to coś nad wyraz nieprzyzwoitego w dobrym towarzystwie. Mam tez wrażenie, że Brytyjczycy nie babrzą się w opisach anatomicznych popełnionych zbrodni, nie epatują ohydą. Czasami wręcz można odnieść wrażenie, że nikt się nie poci. Może dlatego mam wrażenie, że bohaterowie tylko stanowią tło dla łamigłówki?
Nie czytuję powieści obyczajowych, bo życie to coś, co z przyjemnością przeżyję sama, z jego kłopotami i zakrętami losu. Nie czytuję romansów, bo niejako czuję, że miłość jest czyjąś prywatną sprawą. Czytam fantastykę, bo mi się na pewno nie przytrafi (co samo w sobie jest interesujące), czytam horrory, bo od czasu do czasu trzeba przeżyć katharsis i czytam kryminały, bo lubię, kiedy tryumfuje sprawiedliwość. Szkoda tylko, że coraz mniej mam okazji, by się naprawdę wciągnąć w zagadkę bez babrania się w całej otoczce gorzko-obyczajowej.
Ciekawy tekst. 🙂 Przekornie polecę Ci jednak polski kryminał, który mnie naprawdę pozytywnie zaskoczył. To „Morderstwo w alei Róż” Tadeusza Cegielskiego. Akcja toczy się w Warszawie epoki stalinowskiej, Pałac Kultury się buduje, towarzysze radzieccy robią, co chcą, a przedwojenny oficer śledczy prowadzi śledztwo czując oddech bezpieki na karku i jak Konrad Wallenrod chroni tych, którzy mogą być dla UB łatwym celem w sprawie zabójstwa komunistycznego aparatczyka. .Niedawno wyszła druga część. Polecam!
a nie politykuje on za bardzo?
Tego bym nie powiedziała 🙂
no to się rozglądnę.
Nie jestem fanką kryminałów. Rosyjskich i skandynawskich jeszcze nie próbowałam. Najchętniej wzięłabym na tapetę jakieś azjatyckie, bo o tych już w ogóle cicho, a ja lubię tamte rejony. Do włoskich i francuskich skutecznie mnie zniechęciłaś. 😀
Jeśli chodzi o seriale telewizyjne – oglądam „Murder, She wrote” (Napisała morderstwo) gdzie starsza pani, pisarka kryminałów rozwiązuje zagadki morderstw. Zazwyczaj jest jakoś powiązana z ofiarami lub sprawcami. No i kolejny „pisarski” kryminał, „Castle”. Nie ma tam bajek a’la CSI, za to w rozwiązywaniu spraw pomaga biała tablica. 😉 Więcej o serialach na moim blogu. Oba seriale mają prawdziwe książki z nimi związane, ale nie mogę ich polecić lub odradzić, bo nie czytałam. Może ci któreś przypadną do gustu.
dzięki za polecankę – oba seriale widziałam, za Castlem nie przepadam (no sorry, fajny aktor to trochę za mało, poza tym postać mnie wkurza), ale Murder, She Wrote jest przesympatyczny – wybaczam mu naiwność, bo jest stary, poza tym bohaterka jest urokliwie pozytywna 🙂
O ile osoba jak Rick Castle by mi przeszkadzała irl, to w serialu fajnie jest oglądać jego wyczyny. On z założenia ma być irytującą postacią, wiec gra dobrze. Jak w końcu przeczytam jakieś azjatyckie kryminały, dam znać. 🙂
mnie irytują „złoci chłopcy”, zbyt często miałam z nimi do czynienia jako wykładowca, dostaję wysypki. Koniecznie daj znać, jak zrecenzujesz jakiś azjatycki kryminał!