Dallas ’63 – Stephen King

Od wczoraj siedzę i gapię się na okładkę tego ślicznego grubasa, który zabrał mnie do Ameryki przełomu lat ’50 i ’60. Gapię się i co podnoszę dłonie do klawiatury, to mi opadają. Sprawdzam więc recenzje innych osób, buszuję po necie i próbuję ogarnąć, co napisać, by było to mądre, prawdziwe i niebanalne, żeby nie trąciło żenadą nastoletnich listów miłosnych i równocześnie nie było piszczeniem fanki, której King może podsunąć pod nos instrukcję obsługi lamp halogenowych, a ona umrze z radości.

Zacznijmy od tego, że jestem osobą, która lubi się zaprzyjaźniać z bohaterami książek. Lubię powiedzieć sobie, że chętnie bym spotkała taką osobą naprawdę, uwierzyć w postać z kartek tak, by jej śmierć opłakiwać rzewnymi łzami. To jest podstawą każdej książki – jeśli uwierzę w bohatera, jest postacią spójną i logiczną, jeśli mogę zamknąć oczy i wyobrazić ją sobie naprzeciw mnie – książka mnie zachwyci. O ile, oczywiście, będę miała ochotę z kimś takim przebywać, słodkim idiotkom mówimy zdecydowane „nie”.

Bohaterów Kinga ja nie tyle lubię, co kocham. Zakochuję się w postaciach i ciężko żałuję, żę są owocem fikcji pisarza. I to nie dotyczy tylko głównych bohaterów, ale całej gamy postaci pobocznych, które często mają małe rólki na przestrzeni tych 800+ stron. Paradoksalnie – pokochałam je bardziej, niż postać Lee Oswalda, który przecież jest postacią autentyczną i mamy często możliwość obserwowania go oczami bohatera. Ten fragment interesował mnie o wiele mniej, niż losy George’a/Jake’a i Sadie, a przygotowania do zapobiegnięcia zamachu na prezydenta były zdecydowanie mniej interesujące niż plany uratowania Harrego i jego rodziny przed śmiercią z rąk pijanego ojca.

Fani Kinga, uwaga. Wracamy do Derry. Tak, do miasta, które za szczenięcych czasów kochałam równie mocno, jak się go bałam. Spotkanie Richiego i Beverly powitałam  entuzjazmem, jak dawno niewidzianych przyjaciół. I choć pojawili się jedynie na chwilę, rozjaśnili pochmurne opolskie popołudnie aż do wieczora. I tak jest z każdą postacią, która wpada na moment, by uśmiechnąć się do nas z kart książki. Doskonała konstrukcja bohaterów to jeden z największych talentów Kinga. Drugim oczywiście jest fabuła.

A fabuła, moi drodzy, to nie strasznie duchami i krwiożerczymi listwami podłogowymi, z którymi nadal (niesłusznie, moim zdaniem) kojarzony jest King. Jest to bardziej powieść obyczajowa z elementami nadprzyrodzonymi, które mogą, ale nie muszą być przecież zwykłymi zbiegami okoliczności. No, poza tunelem czasoprzestrzennym na tyłach baru Ala. King potrafi opisać wydarzenia niezwykłe jak coś codziennego i naturalnego, a równocześnie umie wprowadzić element grozy w ciąg zdarzeń zupełnie zwyczajnych. Jakże mu zazdroszczę tej umiejętności…

No, ale fabuła, fabuła, kobieto, zacznij że wreszcie pisać, o co chodzi. Wspomniany tunel czasoprzestrzenny prowadzi wprost we wrześniowy dzień roku 1958. Al, który go odkrył, początkowo traktował go jako ciekawostkę, ale z biegiem czasu postanowił zrobić coś więcej – powstrzymać żałosnego, spragnionego sławy człowieczka przed zabiciem prezydenta, który mógł zmienić Stany Zjednoczone w kraj piękny i pozbawiony cierpienia, który nie pozwoliłby wysłać setek młodych ludzi w piekła Wietnamu, wprowadziłby reformy dotyczące praw „kolorowych” obywateli i być może tym samym zapobiegł by zabójstwu Martina Luthera Kinga. Al wierzy, że jest w stanie powstrzymać zabójcę.

Niestety, przeszłość nie lubi być zmieniana. Al przekonuje się o tym, kiedy dopada go rak płuc, uniemożliwiający mu działanie. Pałeczkę przekazuje swojemu przyjacielowi, Jake’owi Eppingowi, który właśnie uwolnił się od toksycznej żony-alkoholiczki… i przeczytał opowiadanie swojego dorosłego ucznia, które sprawiło, że zapłakał, zdaje się, że po raz drugi w życiu. I właśnie to opowiadanie, a właściwie osobisty dramat Harrego i jego rodziny sprawiły, że Jake postanawia zanurzyć się w przeszłość. Po to, by powstrzymać zło.

Jak wiemy, nie ma nic gorszego, niż dobre intencje. Im bardziej człowiek stara się wszystko naprawić, tym gorzej na tym wychodzi… ale jakoś Jake daje sobie radę. Co więcej – zakochuje się, nie tylko w prześlicznej, wypadkogennej (nie niezdarnej!)  Sadie, ale i w małym miasteczku, w którym przyszło mu żyć. Tak, mi drodzy, Jake musi dożyć do 22 listopada 1963 roku i nie może wrócić, bo każdy powrót powoduje reset rzeczywistości i trzeba zaczynać wszystko od nowa. Parę prób zmiany rzeczywistości i sprawdzania efektów i Jake jest w pełni przekonany, że musi, koniecznie musi wykonać swoja misję.

Powieść właściwie toczy się dwutorowo – z jednej strony mamy przygotowania do obserwacji Oswalda, z drugiej – wspaniały opis Ameryki tamtych lat, ludzkiej mentalności i funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki. Nie jest to jednak powieść kolorowa i pełna lukru, jak ówczesne filmy, lecz jest zabarwiona goryczą. Piętnuje fałsz „obrońców moralności”, rasistów, którzy nie są złymi ludźmi, ale po prostu… wierzą naturalnie w niższość innych ras. Niesprawiedliwość społeczna jest naturalna jak oddychanie, poparta Pismem Świętym i lekką paranoją społeczną. To jest świat, w którym ludzie żyją dobrze dzięki temu, że innym żyje się źle, porządny, chrześcijański świat białych ludzi. Brzmi okropnie, prawda?

Jest to równocześnie świat większego zaufania, mniejszej podejrzliwości i jakiejś takiej… bliskości międzyludzkiej. Czasy, gdzie człowieka poznawało się przez rozmowę, a nie przez analizę statusów na Facebooku. niby prostsze, bo bardziej szczere, ale równocześnie pełne pułapek obyczajowości i „przyzwoitości”. Jake czuje się tam idealnie, szczególnie, że uwielbia uczyć, a dzieciaki zawsze, wszędzie są takie same – z buntem przykrojonym na miarę swoich czasów, z ciekawością patrzące na świat, odkrywające dopiero swoje możliwości. Bardzo, bardzo żałuję, że nie poznałam ostatecznych losów niektórych bohaterów, tych pobocznych, ale jakże sympatycznych. Czy im się udało? Jak żyli dalej? Czy motyl chaosu rozpostarł dla nich życzliwe skrzydła?

Przygoda z książką, jak zwykle z powieściami „niestrasznymi” Kinga, była wspaniała. Wycisnęła mi łzy z oczu i doprowadziła do szczerego śmiechu. Jest niesamowitą przygodą, dopracowaną i mądrą. Z zaskakującym zakończeniem, które było najlepsze z możliwych. I tradycyjnym posłowiem autora, w którym z właściwą sobie skromnością i dystansem do własnej osoby opowiada o frajdzie, jaką miał z pisania. I tę frajdę się czuje. W każdej jednej linijce powieści.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyski i s-ka.

Stephen King, Dallas ’63
wyd. Prószyński i s-ka, 2011

2 Replies to “Dallas ’63 – Stephen King”

  1. Bardzo chcę ją przeczytać, a nie chcę jej kupować bo droga;) To wymusza wszczęcie pewnych czynności: kto się wymieni?:):):):)

  2. Planuję ją przeczytać od jakiegoś czasu i nie mogę się zebrać. A chyba jednak powinnam 🙂

Dodaj komentarz