Co można zrobić, gdy nagle okazuje się, że losy Ziemi są przesądzone i za około 7 minut przestanie ona istnieć? Można, oczywiście położyć się na ziemi z torbą na głowie, ale to niekoniecznie pomoże. Jeśli chodzi o mnie, to polecam dorwanie najbliższego przyjaciela-kosmity i bezczelne wykorzystanie go do podróży międzygalaktycznych. Na „stopa”. Tylko nie zapominajcie ręcznika!
Douglas Adams to – obok Rankina i Pratchetta – najpopularniejszy pisarz z nurtu „śmiesznego fantasy”. O ile jednak Pratchett zazwyczaj siedzi w kompletnie zmyślonym świecie, to Adams na pierwszych stronach rozwala rodzimą planetę i w niezwykle inteligentny, prześmiewczy sposób „wyjaśnia” funkcjonowanie życia, wszechświata i całej reszty. To właśnie jego szalony umysł wypluł z siebie Restaurację na Krańcu Wszechświata, wymyślił nieśmiertelnego kosmitę z misją zelżenia wszystkich ludzi we wszechświecie (w kolejności alfabetycznej) i wreszcie to on jest jest autorem odpowiedzi na wszystkie pytania świata.
Brzmi ona 42 i została gruntownie przemyślana.
Artur Dent jest miłym, nudnym Brytyjczykiem z flegmatycznie brytyjskim podejściem do życia. Diabelnie nie podobają mu się okoliczności, w jakich się znalazł, bo trudno mówić o komforcie, kiedy wszystko, co zostało z Ziemi to ty, twój ręcznik i to, co masz na grzbiecie. W tym przypadku to szlafrok i piżama. Mało tego – jakieś potworne kosmiczne biurwy traktują cię swoją okropną poezją (która i tak nie jest najgorsza we wszechświecie, bo słuchacze nie odgryzają sobie nóg żeby uciec). Na szczęście jest przy nim jego przyjaciel, Ford, będący zawodowym autostopowiczem. Uzbrojeni w Przewodnik po Galaktyce (opatrzony kojącymi słowami „NIE PANIKUJ!” na okładce) wędrują przez czas, przestrzeń i logikę w poszukiwaniu superkomputera, który ma na zadanie znaleźć pytanie do Wielkiej Odpowiedzi.
Absolutnym atutem książki jest jej wielowarstwowy, błyskotliwy i lotny humor. Scena z wielorybem i paprotką, które lecą w dół na spotkanie z gruntem jest majstersztykiem. Za pierwszym razem doprowadził mnie do spazmatycznego śmiechu zakończonego kosmicznymi zakwasami brzucha. Całość książki jest cudem karkołomnej lingwistyki i gry skojarzeń, tym piękniejszym, że zrozumiałym i banalnie prostym. Douglas zdaje się wpadać na pomysł w stylu „a co, jeśli delfiny potrafiły by mówić” i eksploruje go do końca, wykręcając na wszelkie sposoby. Najbardziej podoba mi się to, że później wielokrotnie do niego wraca, wrzucając tu i ówdzie perełki dla uważnego czytelnika.
„Autostopem” podobno powstało, kiedy Adams, za szczeniaka, wędrował po Europie uzbrojony w przewodnik dla autostopowiczów. Sama idea zakwitła mu w głowie, kiedy pijany w drzazgi leżał na jakiejś przydrożnej łące i wgapiał się w niebo. Sama książka jest pierwszą z trylogii w pięciu częściach, roi się od niezwykłych stworów, pseudofilozofii i socjologii fantastycznej, okraszonej brytyjskim humorem. Jest jak eksplozja w fabryce pomysłów, akapit za akapitem racząc nas kolejną dawką śmiechonarkotyku.
Zauroczona tekstem z nieufnością podeszłam do filmu powstałego na jego podstawie. I miałam niestety rację, ale tylko za pierwszym razem, bo film ma sporo atutów i do dziś pozostaje moim niezawodnym poprawiaczem humoru. Niestety – książka stoi językiem, którego film nie jest w stanie oddać… ale za to jest świetnie zagrany i wierny oryginałowi na tyle, na ile jest to możliwe. Zagubiony Artur grany jest przez Martina Freemana (doktora Watsona z serialu BBC... i najnowszego Bilba Bagginsa), Sam Rockwell występuje jako Zaphod, prezydent Galaktyki (to ten pan od „Moon” czy bandyta z „Zielonej Mili”), John Malkowitch szaleje w roli głowy i jest też niezastąpiony Alan Rickman, który swojego jedwabistego głosu użyczył robotowi z depresją. Daje to bardzo porządnie zrobiony, sympatyczny obraz, a wstawki narratora czytającego „Przewodnik” dają niezłą próbkę tego, co można znaleźć w powieści.
Jeśli zaś chodzi o sam cykl książkowy, to wyraźnie widać różnicę między pierwszą a pozostałymi częściami. Wynika to między innymi z tego, że powstała ona ze… słuchowiska radiowego, stąd też szaleńcze tempo, które przykuwa czytelnika. Pozostałe nieco zwalniają, nie tracąc jednak na ostrości humoru. Swoją drogą współczuję słuchaczom – przecież musiała im umykać połowa tekstu, kiedy tarzali się ze śmiechu po podłodze…
Film kończy się inaczej niż książka, jest bardziej skrótowy w zawirowaniach fabularnych, niemniej serdecznie go polecam na rodzinny wieczór. Za to książkę koniecznie weźcie ze sobą na plażę. Gwarantuję, że wybuchy śmiechu wzbudzą zainteresowanie płci przeciwnej. W dodatku z gatunku inteligentnej, bo zaciekawionej książkami.
Douglas Adams, Autostopem przez Galaktykę
wyd. Zysk i s-ka 1994; Albatros 2005
Autostopem przez Galaktykę, 2005
reż.Garth Jennings
wyst. Martin Freeman, Sam Rockwell, Mos Def, Alan Rickman
Zachwyciła mnie „Czarnoksiężnik z Archipelagu” czemu zatem nie przeczytać „Autostopem przez Galaktykę” 🙂
ja z Ziemiomorza uwielbiam Grobowce 🙂
„[…] słuchacze nie odgryzają sobie nóg żeby uciec.”
Jak odgryzanie nóg ma pomóc w uciekaniu?!
trzeba pamiętać, że to był kosmita i pewnie miał ich z pięć. a może był przykuty do krzesła i wiedział, jaki los go czeka, kiedy wysłucha do końca? i właśnie po to trzeba przeczytać książkę 🙂
Ciekawe, nawet nie wiedziałem, że istnieje taki film.
A książka absolutnie cudna, choć trochę zbyt cieniutka. Chciałoby się więcej.
Maaarvin 🙂 mam wrażenie, że w kółko myślę o Marvinie, w jakimś niedawnym komentarzu na zupełnie inny temat też wspominałam Marvina. Ale kocham stworka.
Film, racja, nie oddaje ostrości humoru z książki. A kolejne części są chyba trochę gorsze… Wiem na pewno, że w którymś momencie odechciało mi się je czytać, chociaż „Autostopem przez galaktykę” uwielbiam, bardziej niż Pratchetty.
Marvin jest genialny w tym filmie. Jakiś czas temu natrafiłem na serial telewizyjny. Niby to samo co w filmie, ale z bardziej rozbudowaną fabułą choć z gorszymi efektami specjalnymi…